INFO O MNIE
Jestem fanką pływania, roweru i walkingu. Moją pasją jest zdobywanie górskich szczytów i poznawanie świata na dwóch kółkach. Fascynuje mnie Stobrawski Park Krajobrazowy, w którego sercu przyszło mi żyć. Pływanie nauczyło mnie respektu przed naturą oraz tego, że codziennie stać mnie na nowy sukces, a słabości są tylko po to, by się z nimi zmierzyć i je pokonywać.

piątek, 8 sierpnia 2014

W Dolinie Baryczy - relacja z wyprawy rowerowej

Pominięto dojazd z Murowa do Wołczyna

Przejechano razem: 278 km

Dzień I

TRASA: Murów - Radomierowice - Wołczyn (pkp do Oleśnicy) - Oleśnica - Dobroszyce - Sadków

Przejechanych km: 42

Zdane na NATURĘ

Rozpoczęta przez nas kolejna podróż rowerowa zaczęła się dość nerwowo. Start opóźniony o cale 6 minut co prawda krzywdy nam nie zrobił ale sprawił, że trzeba było szybciej przebierać nogami. Do tego dołączyła się, od prawie samego początku, nadciągająca nawałnica. Już od Radomierowic zaczęła nas straszyć groźnymi poburkiwaniami za lasem. Pierwsze warkniecie wywołało w nas naturalny odruch ucieczki przed niebezpieczeństwem, ale po wyjeździe na wolną przestrzeń nie zaobserwowałyśmy na niebie żadnych groźnych chmur. Dziwne! I tak, nieco uspokojone, ruszyłyśmy dalej podśpiewując sobie pod nosem i ociekając potem - bo temperatura tego dnia była wyjątkowo tropikalna. Do Wołczyna (miejsca,gdzie miałyśmy załadować się do pociągu) dotarłyśmy ze sporym zapasem. Odpięłyśmy sakwy i spokojnie w parku oczekiwałyśmy na przyjazd pociągu. Wtaszczenie rowerów do przedziału nie było takie proste i wymagało od nas szybkiej akcji, ale z pomocą przemiłego pana konduktora odbyło się bez siniaków i ran. Pociąg był zwykły - jeden z tych, które mają ze 40 lat i zostały trochę poprzerabiane żeby sprawiać wrażenie dostosowanych do obecnych czasów. Zajęłyśmy miejsce dla podróżnych w większym bagażem i umieściłyśmy rowery w specjalnych wieszakach - poszło nawet łatwo. Trochę sprytu i cyk...rower wisiał sobie bezpiecznie, a my mogłyśmy się zająć pałaszowaniem...sucharów, które jedna z nas wzięła na czarną godzinę, bo zgodnie stwierdziłyśmy, że takowa nie nastąpi... i w tym momencie pociąg stanął. Prześladująca nas burza pokazała swoje prawdziwe oblicze rzucając na nas strugi deszczu i waląc piorunami. Za chwile przez radiostację konduktor dostał wiadomość - "macie awarię - brak zasilania". Nie przejęłyśmy się tym zbytnio, bo przecież mamy wakacje i śmiałyśmy się dalej snując katastroficzną wizję upieczenia się w przedziale jak i tego co PKP zaproponuje nam jako zadośćuczynienie za trudy takiej podróży. Pociąg ruszył po 15 minutach i mogłyśmy bez problemu kontynuować dalszą podróż. Wysiadłyśmy z bambetlami w Oleśnicy, zapakowałyśmy sakwy na rowery i jazda... Po drodze napotkałyśmy plac wypełniony namiotami. W dali kopcił komin kuchni polowej... chwile później dosłyszałyśmy przeraźliwy śpiew... to szla pielgrzymka. Ogromna rzesza zmęczonych pielgrzymów zalała miasteczko. Znalazłyśmy jednak bezludną ławkę i zjadłyśmy podwieczorek. Później jeszcze zwiedziłyśmy szybko fragment miasta, tzn.mury obronne, bramę wjazdową, rynek i przepiękny kościół pw. MB Fatimskiej. W oddali wciąż było słychać pojękiwania burzy. Niepokoiło nas trochę to, że burza najwyraźniej wraca. Wsiadłyśmy na rowery i pojechałyśmy w kierunku miejsca noclegu. W Sadkowie byłyśmy kolo 19. Pojękiwania burzy ustały, ale niebo zmieniło kolor na granatowy. W ostatniej chwili dopadłyśmy do furtki naszej agroturystyki żeby z paniką w głosie stwierdzić, że chyba nikogo nie ma, a my zaraz zostaniemy zmiecione z powierzchni ziemi przez nadciągająca wichurę. Nagle pojawiła się na progu gospodyni-byłyśmy uratowane! Po rozpakowaniu się i zakwaterowaniu byłyśmy już spokojne o nasz los. Groźnie dziś było. Natura jednak nie przebiera w środkach, by udowodnić kto na tym świecie rządzi. I ani Pan Putin ani Obama, ani żaden inny śmiertelnik nie może z nią konkurować. 






Dzień II


TRASA: Sadków - Bartków - Bukowice - Krośnice - Niesułowice - Duchowo - Słowoszowice

Przejechanych km: 54

Raz słońce, raz deszcz

Fala upałów okazała się wielką ściemą. Dziś na stałe miałyśmy na wierzchu peleryny przeciwdeszczowe. Czasem nas pokropiło,ale nic szczególnie uciążliwego ze strony pogody nas nie spotkało. Wyjechałyśmy z Sadkowa około 10 rano. Niebo zwiastowało burze, ale w czasie dnia chmury rozmyły się. Na naszej trasie było kilka ciekawych miejscowości. Bartków okazał się przyjazną wioseczką na małą przerwę. Pięknie usytuowany plac zabaw z dużym zapleczem rekreacyjno - sportowym i miejscem na ognisko bardzo nam się spodobał. W Bukowicach zakupiłyśmy nowe zapasy jedzenia i picia i ruszyłyśmy w kierunku Milicza. Droga to wznosiła się, to opadała. Nie były to jakieś wybitne zjazdy i podjazdy, ale jednak całkiem płasko nie było. Czułyśmy jednak, ze powoli teren się obniża i, ze zbliża się nasz upragniony cel - Dolina Baryczy. Nasz wzrok przyciągnęła restauracja w Niesułowicach, bo nasze żołądki domagały się już czegoś ciepłego na obiad, ale niestety nie zaspokoiłyśmy naszego głodu, bo restauracja była zamknięta w poniedziałek. Dojrzałyśmy jednak sączacą piwo właścicielkę restauracji, która zaprosiła nas na pogawędkę i chleb ze smalcem oraz ogórki. Milo było, ale trzeba było jechać dalej. Milicz czekał. Na miejsce noclegu, do Sławoszowic, dotarłyśmy po 16. Zanim odnalazłyśmy ukrytą solidnie kwaterę zeszło nam trochę czasu. Kwatera okazała się mieszkaniem w bloku :-) Po negocjacji ceny doszłyśmy z właścicielką do porozumienia w sprawie rowerów. Miałyśmy je w pokoju. Ale to już nie pierwszy raz. Mieszkanie niezłe, ale trzeba było trochę pogłówkować zanim wszystko zadziałało jak trzeba. Po podłączeniu bojlera, lodówki i anteny telewizyjnej, którą trzeba było zorganizować ( trzeba sobie w życiu radzić) wszystko działało już bez zarzutu. Wykąpałyśmy się i poszłyśmy na podbój Milicza. Miejscowość poraziła nas rozkopanymi ulicami - widać jakieś fundusze europejskie się znalazły na modernizację. Pięknie wykonany zalew i kąpielisko nas zaczarowały. Teraz uwierzyłyśmy, że jesteśmy w Krainie Tysiąca Jezior. Pyszne naleśniki nas przekonały do tego miejsca jeszcze bardziej. Po dłuuuugim spacerze po miasteczku znalazłyśmy Kościół Łaski, ale o nim szerzej innego dnia.















Dzień III


TRASA: Słowoszowice - Rowerowa Ścieżka Kolei Wąskotorowej (Milicz - Ruda Milicka 0 Grabownica - Milicz - Sułów - Milicz) - Słowoszowice

Przejechanych km: 63

Tropikalne deszcze w Borach Milickich

Dzień przywitał nas pochmurnym niebem. Od początku zdawałyśmy sobie sprawę z tego,że tego dnia pogoda zagra z nami w kotka i myszkę. Postanowiłyśmy wziąć jednak udział w tej zabawie i ograć naturę, która szczególnie w Miliczu ma tak wiele do powiedzenia.
Kompleks stawów milickich to największe w Europie skupisko stawów hodowlanych karpia, ale znajdą się tutaj również sumy, szczupaki, liny... Teren jest absolutnie dziki. Wszędzie pełno wysokich traw, hektary lasów,a w środku tego człowiek stworzył coś fantastycznego - wykopał stawy. Historia tego miejsca sięga jeszcze XIV  wieku. Od zawsze mieszkańcy zajmowali się rybami.
Wiszące nad nami chmury sprawiły, że w pogotowiu ciągle miałyśmy peleryny przeciwdeszczowe. Nie zrażałyśmy się jednak tym i wyruszyłyśmy tego dnia na podbój okolicy. Około 10 stałyśmy już pod informacją turystyczną w Miliczu żeby odebrać stosowne materiały i przywalić pieczątkę w książeczkach kolarskich. Jakże byłam rozczarowana gdy pani w info oznajmiła, ze pieczątki nie posiada. Zabrałam to co dali i udałyśmy się do Kościoła Łaski, który stoi obok rynku w Miliczu. Zamknięty. Tego już było za wiele. Udałyśmy się na plebanię, by poprosić o otwarcie kościoła, ale dowiedziałyśmy się, że to teraz niemożliwe. Na szczęście możliwe było wbicie nam pieczątek do książeczek pielgrzymich. Z miasteczka udałyśmy się na poszukiwanie nowej ścieżki rowerowej, która funkcjonuje w Miliczu od 2 lat. Okazała się fantastyczna. Rowerowa ścieżka kolejki wąskotorowej powstała po rozebraniu torów wąskotorowki. Na trasie spotkałyśmy wiele tablic informacyjnych  z historia tych miejsc. Trasa liczy 20 km. Przejechałyśmy nią tam i nazad i na 70 proc.droga była asfaltowa i biegła wśród przepięknych okolic Milicza. Najbardziej spodobała się nam boczna trasa,  która prowadziła miedzy kompleksem stawów Stawno. W Grabownicy weszłyśmy na wieżę widokową, gdzie można było z czatowni oglądać ptaki. Wszędzie cisza, spokój, żadnych ludzi. Tylko my i dzika natura, której najwyraźniej bardzo się spodobałyśmy, bo wieczorem odkryłam na stopie wkręconego kleszcza. Po objechaniu terenu poszłyśmy coś zjeść- restauracja na oko wypasiona, ale "repertuar" mierny. Pożarłyśmy porcję pierogów i wracając przez rynek i zalew dotarłyśmy do Słowoszowic, gdzie wciąż mieszkamy. Deszcz 2 razy tego dnia usiłował nas zniechęcić do zwiedzania. Raz dopadł nas w lesie, a raz w Miliczu. Było groźnie, ale za każdym razem albo udało się nam w porę ubrać albo znaleźć zadaszenie. Można więc powiedzieć, że i tym razem wystrychnęłyśmy naturę na dudka, bo plan dnia zastał w pełni zrealizowany;-)




























Dzień IV

TRASA: Słowoszowice - Czatkowice - Kotlarka - Goszcz - Twardogóra - Grabowno Wielkie - Dobroszyce - Sadków

Przejechanych km: 64

Szczęśliwe kury

Dzień obfitował w sporą ilość kilometrów. Zrobiłyśmy ich aż 64 tego dnia. Okolica była różna i ciekawa. Postanowiłyśmy zacząć powrót inną trasą żeby uatrakcyjnić wyjazd. Chciałyśmy za wszelką cenę ominąć Krośnice, do których prowadziła fatalna droga rowerowa. Niby znakowana, a tak źle utrzymana, ze w tamtą stronę musiałyśmy pchać rowery, bo taki był piach. Szkoda nam było naszych w miarę jeszcze czystych łańcuchów. Nie lubimy polskich dróg rowerowych, bo za każdym razem albo nas nigdzie nie zaprowadzi albo nagle się kończy lub w pewnej chwili okazuje się nieprzejezdna. Jedyny wyjątek stanowiły ścieżki rowerowe w miastach, które są dobrej jakości i z biegiem lat są coraz to lepsze. I oczywiście ścieżka rowerowa po atrakcjach okolic Milicza, o której pisałam już we wcześniejszym poście.
Wracając do dnia wczorajszego... odwiedziłyśmy w zasadzie większość małych miejscowości, ale były też większe. Do tych większych należała Twardogóra, gdzie od samego początku planowałyśmy zjeść obiad. Miasteczko ładne, ale w gastronomie nie obfitowało. Gdy zapytałyśmy tubylca skierował nas do restauracji Rzemieślnik. Sama nazwa brzmiała nam nieco rodem z PRL-u i nie myliłyśmy się. Gdy już znalazłyśmy owy cud kulinarny okazało się, że lokal jest zarezerwowany dla żałobników, którzy świetnie bawią się po śmierci kogoś z rodziny. Poprosiłyśmy menu i powiedziałyśmy, ze zjemy na dworze żeby nie przeszkadzać w imprezie. Kelnerka przyniosła nam jedzenie na kilka rat, w tym przed głównym daniem dostałyśmy rachunek na tacy, który opiewał na sporą sumkę. W oczekiwaniu na kurczaka w formie de volai, frytki i bukiet warzyw śmiałyśmy się, że tak wysoki rachunek mamy dlatego, że to de volai'a ze szczęśliwej kury. Jadąc, po drodze spotkałyśmy pełno szyldów, że tutaj mieszkają szczęśliwe kury i niosą specjalne jajka. Kotlet okazał się w środku surowy. Trzeba było interweniować. Kelnerka była sina ze wstydu, ale oznajmiła, że nie może oddać nam pieniędzy, bo nie ma szefowej. Zażądałyśmy w takim razie darmowych napoi i na tym nasza przygoda z Twardogóra się zakończyła. Rozbawione cała tą sytuacją pojechałyśmy dalej. W lesie zrobiłyśmy dłuższy postój delektując się ciszą. Koło 20 dotarłyśmy do znanego nam już Sadkowa na nocleg i padłyśmy zmęczone kolo 22.









Dzień V


TRASA: Sadków - Dobroszyce - Oleśnica (pkp do Wołczyn) - Wołczyn - Wierzchy - Kopalina - Paryż - Pokój  - Okoły - Murów

Przejechanych km: 55

Home, sweet home

A tutaj to już chyba komentarz jest zbędny. Wszystko poszło jak z płatka, a naszą podróż jeszcze długo będziemy wspominały w rozmowach:-)