INFO O MNIE
Jestem fanką pływania, roweru i walkingu. Moją pasją jest zdobywanie górskich szczytów i poznawanie świata na dwóch kółkach. Fascynuje mnie Stobrawski Park Krajobrazowy, w którego sercu przyszło mi żyć. Pływanie nauczyło mnie respektu przed naturą oraz tego, że codziennie stać mnie na nowy sukces, a słabości są tylko po to, by się z nimi zmierzyć i je pokonywać.

sobota, 18 sierpnia 2018

Wyprawa rowerowa na Rugię - NIEMCY

U naszych zachodnich sąsiadów czyli jak zwiedzać Rugię na rowerze

Zawsze, kiedy wracamy z naszych rowerowych wypraw,  mamy głowy pełne pomysłów na kolejny rok. Tak było  też ostatnio. Jednak rzeczywistość weryfikuje później wszystko i albo cel wyprawy jest za blisko, albo za daleko, albo już byłyśmy, albo… Zarzekłyśmy się również, że nad polskie morze już nie pojedziemy z rowerami, bo tam nigdy nie ma dobrej pogody. Wbrew wszystkim logicznym argumentom tego roku postanowiłam wymyślić taką trasę, która łączyłaby w sobie góry, lasy, wodę i piach.  Padło na Rugię – największą niemiecką wyspę 80 km za naszą granicą. Ile było wersji tego wyjazdu, to już nie zliczę, ale zapraszam do relacji z tej ostatecznej i naprawdę zrealizowanej.
Ponieważ po polskich drogach jeździ się strasznie  i wszędzie jest „daleko”, a podróż samochodem ciągnie się jak przysłowiowe flaki w oleju, postanowiłyśmy, że przejedziemy połowę trasy nad morze jednego dnia, a kolejnego dnia już dotrzemy na miejsce, co okazało się dobrym pomysłem, bo  droga nas nie zmęczyła i można było jeszcze coś zwiedzić.  Na półmetku naszej wyprawy znajdował się w tym roku   Świebodzin. Nie rezerwowałam tam żadnego noclegu ze względu na to, że w okolicy jest malownicze jezioro Niesłysz, więc miejsc noclegowych pełno, a że nastawiłyśmy się na przygodę, to pierwszą noc spędziłyśmy w namiocie na polu namiotowym przy samym jeziorze. Cisza, spokój i piękny zachód słońca towarzyszyły nam tego wieczoru tuż po tym, jak odnalazłyśmy w Świebodzinie 33-metrową figurę Chrystusa Króla górującą nad miastem.
Kolejnego dnia po spakowaniu wszystkich rzeczy ruszyłyśmy w dalszą drogę. Około godziny 15 dotarłyśmy do Wisełki (10 km od Międzyzdrojów), gdzie zaplanowałyśmy bazę wypadową na kolejne trzy dni – w planie było objechanie Wolińskiego Parku Narodowego, całej wyspy Wolin oraz zwiedzenie najciekawszych  według nas punktów turystycznych. Najpierw pojechałyśmy do Międzyzdrojów, Miasto zrobiło na nas złe wrażenie – tłok, hałas, piaszczysty woliński szlak rowerowy  oraz ruchliwa droga dojazdowa wymagały od nas sporo energii i cierpliwości. Trud wynagrodził widok morza. Ciągnąca się po horyzont linia brzegowa określała nasz cel podróży – Rugię. Spoglądałyśmy w dal z myślą: co nas jeszcze czeka? I zakładałyśmy, że same cudowne chwile J
Po objechaniu Wyspy Wolin przyszedł czas na Uznam. A że po polskiej stronie jej stolicą jest Świnoujście, to tam też się udałyśmy, uznając to miasto za kolejną  bazę wypadową. Na miejscu okazało się, że nocleg wynajął nam bardzo ,,przedsiębiorczy” człowiek. Dom był remontowany, a jego otoczenie wyglądało jak jeden wielki plac budowy pełen robotników i maszyn budowlanych. Postanowiłyśmy wziąć to na wesoło i nie denerwować się takimi drobiazgami jak np. ciągle przesiadujący w ogólnodostępnej kuchni właściciel gotujący podroby, których zapach był okropny, czy też brak kabiny prysznicowej w łazience, gdzie woda podczas kąpieli lała się na podłogę, bo nie nadążała ściekać. Z tej dziwacznej łazienki właściciel był szczególnie dumny. Zastanawiałyśmy się, jak wpadł na takie rozwiązanie. Na pytanie: dlaczego tak drogo za wynajem, odpowiedź była jedna: bo to Świnoujście. Przed naszym wyjazdem z kolejnych dwóch pokojów wyszli robotnicy i zaraz po nich wprowadzili się kolejni goście. Biznes to biznes. Ale nie baza wypadowa była ważna, lecz to, że ze Świnoujścia zaplanowałyśmy pierwsze  zagraniczne wojaże rowerem. Mieszkanie 500 metrów od granicy było w tej sytuacji naprawdę dobrym wyborem. I tak w ciągu kolejnych trzech dni udało się nam objechać całą niemiecką część wyspy Uznam z następującymi miastami: Ahlbeck, Heringsdorf, Usedom i wiele innych mniejszych miejscowości.  Samo Świnoujście  zaskoczyło nas pierwszorzędnymi ścieżkami rowerowymi. Takich rozwiązań komunikacyjnych nie musimy się wstydzić. Szkoda, że takich ścieżek w Polsce jest jeszcze tak mało.
Po tym, jak zapoznałyśmy się ze zwyczajami panującymi na niemieckich ścieżkach rowerowych i przyzwyczaiłyśmy ucho do niemieckiej mowy, przyszedł czas, na kulminacyjny punkt  naszej tegorocznej wyprawy. Pojechałyśmy na północny – zachód, na Rugię.
Aby zwiedzić Rugię na rowerze i zrobić to dobrze i efektywnie, trzeba było spędzić kilka tygodni w Internecie, zbierając informacje na temat wyspy. Przeczytałam wiele relacji turystów, którzy byli tam przed nami. Zamówiłam szczegółową mapę wyspy i zabrałam się za opracowanie naszej indywidualnej trasy. Założenie było takie: objeżdżamy wyspę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i nie rezerwujemy noclegów – za to zabieramy namiot, kuchenkę gazową, 200 euro na osobę, kartę kredytową, ubezpieczenie i dobry humor – to miało wystarczyć, żeby wyprawa się udała. Oczywiście potrzebne jeszcze były sprawne rowery, które za sprawą naszego serwisanta Tobiasza Matuszczyka z Dobrzenia Wielkiego miały stać się niezawodne. Tobiasz co roku dba o nasz sprzęt (ja nawet kupiłam nowy rower J - super wygodny Kross Trans Global – rewelacja na tak długie wyprawy).
Rugia stanęła przed nami otworem w chwili, kiedy dojechałyśmy do miasta Stralsund. Most łączący Niemcy z wyspą mierzy sobie prawie trzy kilometry – imponująca budowla. Po przejechaniu przez most dotarłyśmy do miejscowości Altefähr. Tam wykupiłyśmy w porcie w informacji turystycznej długoterminowe bilety parkingowe dla samochodów, które miały na nas czekać kilka dni, bo od tej chwili miałyśmy się poruszać po wyspie wyłącznie na rowerach. Start nastąpił 7 lipca około godziny piętnastej. Późno, zwłaszcza że przed nami było jakieś 70 km po nieznanym terenie i brak pewnego noclegu. Gotowe na przygodę wyruszyłyśmy trasą Rundtuhr Rügen Fahradweg, która dość dobrze oznaczona prowadziła nas tego dnia przez malownicze tereny częściowo nad samym wybrzeżem . Krajobrazy były piękne, wszystko nam się podobało i prawie 12 kg ekwipunku na bagażniku każdego roweru stało się lekkie jak marzenia, które nas prowadziły. Pogoda tego dnia była piękna. Zachód słońca mogłyśmy obserwować nad samym morzem. Nawet nie zauważyłyśmy, kiedy zrobiło się późno. Do zaplanowanego kempingu dotarłyśmy około godziny 21:30. Recepcja na Camping – Meier w Binz  była już zamknięta, ale na szczęście obsługa wpuściła nas bez problemu po wcześniejszym telefonie. Po ciemku już rozbiłyśmy namiot, ugotowałyśmy polskie gołąbki ze słoika, wykąpałyśmy się w łaźni ogólnodostępnej (tzn. jedna z nas nie, bo o godzinie 23:00 ją zamknęli do sprzątania). Noc była ciepła, cicha i krótka – słońce wygoniło nas po 7 z namiotu.
Drugi dzień również obfitował w piękne widoki. Przejeżdżałyśmy obok opustoszałych dziś  hoteli z czasów II wojny światowej, gdzie niemieccy żołnierze byli wysyłani na urlopy z frontu. Dziś te ruiny ciągną się przez kilka kilometrów – piękne pozostały tam tylko plaże, które odwiedzałyśmy co kilka kilometrów. Były puste, czyste i zapraszały nas, by  zrobić przerwę. Tego dnia przyszło nam pobłądzić w tamtejszych lasach w poszukiwaniu  białych klifów znanych tu pod nazwą Keiserstuhl. Radości z odnalezienia tego miejsca nie była nam  w stanie zepsuć nawet cena biletu wstępu do rezerwatu w wysokości 10 euro od osoby. Wstępnie zaplanowany nocleg w okolicy nie udał się tego dnia – nie było miejsc na wybranym przez nas kempingu. Na moją prośbę pani z recepcji zadzwoniła do odległego o 6 km innego pola namiotowego, gdzie zrobiła nam rezerwację na tę noc…uff…miałyśmy gdzie spać . Po rozbiciu namiotu prawie zjadły nas komary, więc trzeba było ubrać na siebie tyle ubrań, by nie mogły się przebić.
Dzień trzeci miał nas poprowadzić szlakiem rowerowym do najbardziej wysuniętego w morze punktu Niemiec - KapArkona. Punkt widokowy oczywiście zwiedziłyśmy bardzo dokładnie, wdrapując się na wysoką wieżę widokową. Dzień na szczęście nie był upalny. Tego dnia zrobiłyśmy 60 km po dość pagórkowatym terenie, nie bolały nas nogi, ale szyje J, bo ciągle zerkałyśmy na prawo żeby śledzić piękne  widoki. Dzień na północy jest o około godzinę dłuższy niż u nas na południu – przez co godzinę dłużej mogłyśmy się delektować nadmorskimi krajobrazami. Nocleg znalazłyśmy w Scharprode.
Kolejny dzień naszej wyprawy miał zakończyć się w miejscu,  gdzie czekały na nas samochody, ale wcześniej trzeba było zrobić jeszcze  około 60 km. Końcówka dnia była trudna – ostatnie dni rozpieszczały nas pogodą, tego dnia od rana niebo zapowiadało smętną aurę. Wieczorem  się rozpadało. Trzeba było skorzystać z ubrań przeciwdeszczowych. W pelerynach przekroczyłyśmy szlaban zamykający wjazd na kemping w Altefähr. Sprawdziłyśmy tylko, czy auta stoją, a potem spokojnie rozbiłyśmy  namiot w deszczu i czekałyśmy, aż przestanie padać. Humory nam jednak dopisywały. Miałyśmy poza tym tego wieczoru co świętować: UDAŁO SIĘ przecież zrealizować kolejne rowerowe marzenie.
Rankiem kolejnego dnia  znów zaświeciło słońce. Poczekałyśmy, aż wyschnie namiot, spakowałyśmy się i wyjechałyśmy na południe, w kierunku domu. Postanowiłyśmy objechać Zalew Szczeciński  po stronie niemieckiej, ponieważ przerażała nas wizja czekania na przeprawę promową  w Świnoujściu. Powrót do domu również podzieliłyśmy na dwa etapy ze względu na to, że dopadła nas po drodze naprawdę zła pogoda, a obfite opady deszczu właściwie uniemożliwiały bezpieczną jazdę samochodem.
 Cała wyprawa zajęła nam dwanaście dni. Średnia kilometrów dziennie to 50. W sumie rowerami zrobiłyśmy około 600 kilometrów.  Noclegi po stronie polskiej to głównie wynajęte kwatery prywatne, na Rugii spałyśmy w namiocie. Cały wyjazd kosztował nas z przejazdem 1200 zł i 100 Euro na osobę. Stołowałyśmy się w przydrożnych knajpkach lub gotowałyśmy sobie same na kuchence gazowej w plenerze. Zakupy robiłyśmy po stronie niemieckiej w dużych marketach, gdzie każdego dnia dało się przeżyć za 20 euro na trzy osoby. Nocleg na polu namiotowym na trzy osoby to koszt do 30 euro.

Urlop rowerowy w takiej postaci okazał się najtańszym, jaki dotychczas zaplanowałyśmy, co miło nas zaskoczyło, bo nastawiłyśmy się na większe koszty.
Na Rugię z pewnością wybierzemy się ponownie. Objechałyśmy wyspę dookoła, ale do zwiedzenia zostało jeszcze centrum. Myślę, że za jakiś czas tam wrócimy.