Drogi Czytelniku! Dzięki temu blogowi zapoznasz się ze mną i poznasz moje pasje, którymi są: wyprawy rowerowe i górskie. Trasy przeze mnie opisane być może pomogą Ci zwiedzić mój region jak i ułatwią Ci zaplanowanie podróży rowerem i piechotą po Opolszczyźnie oraz po Tatrach, Karkonoszach i Jesenikach.Znajdziesz tu wiele propozycji przejechanych i przedeptanych przeze mnie tras i szlaków. Zapraszam Cię do Mojego Świata!
INFO O MNIE
Jestem fanką pływania, roweru i walkingu. Moją pasją jest zdobywanie górskich szczytów i poznawanie świata na dwóch kółkach. Fascynuje mnie Stobrawski Park Krajobrazowy, w którego sercu przyszło mi żyć. Pływanie nauczyło mnie respektu przed naturą oraz tego, że codziennie stać mnie na nowy sukces, a słabości są tylko po to, by się z nimi zmierzyć i je pokonywać.
piątek, 21 sierpnia 2015
piątek, 14 sierpnia 2015
RALACJA Z WYPRAWY ROWEROWEJ NAD BAŁTYK 19.07 - 1.08. 2015 r.
Pomysł pojawił się niespodziewanie, gdy w Internecie
przeczytałyśmy o planach budowy rowerostrady wzdłuż brzegów Wisły. Ten
wspaniały pomysł uznałyśmy za utopię w kraju, gdzie nadal nie ma sprawnie
funkcjonującej sieci autostrad, a lokalne drogi straszą dziurami w nawierzchni.
Zamiast czekać na rowerostradę i na emeryturę ( okres oczekiwania chyba podobny)
zaczęłyśmy planować. Uznałyśmy, ze na rowerową wyprawę nad Bałtyk trzeba będzie
przeznaczyć minimum dwa tygodnie. Ustaliłyśmy też, że część trasy pokonamy
pociągiem, co pozwoli nam wygospodarować więcej czasu na zwiedzanie. Miało to
także wymiar praktyczny. Chciałyśmy dostać się pociągiem na drugi brzeg Wisły.
Unikamy jeżdżenia po krajowych drogach, wybieramy te lokalne, zaś mosty
znajdują się z reguły w dużych miastach, co wymaga korzystania z dróg o dużym
natężeniu ruchu.
Gdy
wytyczyłyśmy trasę wyprawy i ustaliłyśmy, jakie obiekty chcemy zwiedzić,
zaczęło się kompletowanie map i sprzętu. Kupiłyśmy sakwy ,,Crosso”, co okazało
się strzałem w dziesiątkę. Łatwo je zdjąć, co ma niebagatelne znaczenie, jeżeli
ma się zamiar szybko wsiąść z rowerami do pociągu, są nieprzemakalne i bardzo
pojemne. Zima była w tym roku wyjątkowo łagodna, więc już od lutego zaczęłyśmy
rowerowe treningi. W maju oczywiście obowiązkowa Opolska Pielgrzymka
Rowerzystów na Górę Świętej Anny. Potem jeszcze przegląd rowerów, który jak zwykle
wykonał pan Tobiasz Matuszczyk z firmy Wechikum w Dobrzeniu Wielkim. Zrobiłyśmy
co w ludzkiej mocy, aby wyprawa doszła do skutku, postarałyśmy się także o
opiekę świętego Krzysztofa, gdy ksiądz Alfred Skrzypczyk z Zagwiździa poświęcił
nasze jednoślady.
Wyruszyłyśmy 19 lipca. W drodze do Kluczborka przejeżdżałyśmy
przez Bogacicę. Przemknęłyśmy wzdłuż szpaleru samochodów przygotowanych przez ich właścicieli do poświęcenia, co uznałyśmy za dobry omen. W Kluczborku
wsiadłyśmy do pociągu relacji Kluczbork – Poznań. Ponieważ pociąg był
podstawiany, nie musiałyśmy się spieszyć. Mogłyśmy przećwiczyć zdejmowanie
sakw, wsiadanie do pociągu z rowerami i wieszanie jednośladów na specjalnych
uchwytach do transportu rowerów. Tu czekała nas niespodzianka. Tylko jeden z
naszych rowerów można było zawiesić, dwa pozostałe po zawieszeniu na uchwytach
opierały się błotnikami o podłogę wagonu. W PKP zapomniano chyba, że ramy
rowerów są różne. W efekcie jeden rower został przypięty bokiem, a drugi trzeba
było przytrzymywać podczas jazdy. Ćwiczenia na peronie w Kluczborku przydały
nam się podczas wysiadania w Środzie Wielkopolskiej. Sprawnie wyniosłyśmy z
pociągu rowery i sakwy, a potem udałyśmy się na poszukiwanie hotelu.
Następnego
dnia rozpoczął się drugi, znacznie ciekawszy etap naszej wyprawy. Rowerami
udałyśmy się do Gniezna, pierwszej stolicy Polski i miejsca koronacji pięciu
królów. Gniezno jest ważnym punktem na Szlaku Piastowskim, który został
wytyczony w bardzo urozmaiconym krajobrazie Pojezierza Wielkopolskiego. Zwykle
Wielkopolskę kojarzy się z nizinnymi, płaskimi krajobrazami. Tymczasem
Pojezierze Wielkopolskie to pagórkowaty, falisty teren, któremu kształt nadało
ostatnie zlodowacenie. Piastowski gród na siedmiu wzgórzach powitał nas piękną,
słoneczną pogodą. W biurze informacji turystycznej otrzymałyśmy przewodniki po
trasach rowerowych wokół Gniezna i udałyśmy się na Wzgórze Lecha, by zwiedzić
Archikatedrę Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i świętego Wojciecha. Tu
spotkała nas przykra niespodzianka. Okazało się bowiem, że słynne Drzwi
Gnieźnieńskie są… zamknięte na klucz. Aby je zobaczyć, trzeba wykupić bilet za
10 złotych (zwiedzanie trwa jakieś 10 minut!) i poczekać na przewodnika, który
oprowadzi grupę. Przewodnik wyjaśnił nam, że Drzwi Gnieźnieńskie schowano za
innymi drzwiami i zamknięto na klucz w obawie przed aktami wandalizmu. W
Mieście Świętego Wojciecha (taki tytuł nosi Gniezno od 1994 roku) nie słyszano
chyba o kuloodpornej szybie, która chroni przed wandalami Pietę Michała Anioła
umieszczoną w Bazylice Św. Piotra w Rzymie, nie utrudniając jednocześnie
turystom dostępu do tej rzeźby. W punkcie sprzedaży biletów mieszczącym się w
Archikatedrze Gnieźnieńskie można także kupić pamiątki. Próżno tam jednak
szukać wizerunku patrona miasta. Medaliki z wizerunkiem świętego Wojciecha
znalazłyśmy dopiero w jednym ze sklepików z pamiątkami na starym mieście. Po
obiedzie w pierogarni ,,Siódme niebo”, która z pewnością zasługuje na swoją
nazwę, udałyśmy się na poszukiwanie naszej kwatery mieszczącej się przy jednej
z wylotowych ulic miasta.
Stad ruszyłyśmy następnego dnia w kierunku Biskupina.
Miałyśmy nocować w maleńkiej miejscowości Mielenko, tuż nad jeziorem.
Jechałyśmy przez bardzo malowniczą okolicę. Zastanawiałyśmy się, czy tubylcy
sami pieką chleb, bo w miejscowościach, przez które przejeżdżałyśmy, nie było
nawet małych sklepików spożywczych. Gdy w końcu natknęłyśmy się na taki,
mogłyśmy wreszcie uzupełnić zapasy wody i kupić coś do jedzenia. Mielenko to
raj dla tych, którzy nie lubią zatłoczonych turystycznych miejscowości.
Nocowałyśmy w gospodarstwie agroturystycznym. Do jeziora miałyśmy kilkadziesiąt
metrów. Cisza i spokój. Raj dla wędkarzy, mieszczuchów, osób z małymi dziećmi
(brak dużych sklepów i pokus zgubnych dla portfela) i … much. Gospodarze hodują
wietnamskie świnki, a muchy lubią ich towarzystwo. Mimo siatek zamontowanych w
drzwiach i oknach po wejściu do pokoju trzeba było urządzić małe polowanie.
Następnego dnia z Mielenka ruszyłyśmy
do Biskupina, by zwiedzić słynny rezerwat archeologiczny. Droga wiodła przez
pagórkowaty teren, było upalnie. Jadąc do skansenu, nie spodziewałyśmy się, że
w kasie tego obiektu będzie siedział relikt przeszłości, a konkretnie z czasów
komuny. Pani słusznej postury o marsowym obliczu obwieściła nam, ze nie możemy
wejść na teren skansenu z rowerami, bezpiecznego boksu na rowery nie ma, mamy
je zostawić oparte o ścianę portierni. Ponieważ nie chciałyśmy zostawiać
rowerów, sakw, map i nawigacji na pastwę losu, odbyłyśmy krótką naradę. Miła
pani ze stoiska z pamiątkami poinformowała nas, że dyrektora obiektu znajdziemy
w biurze w centrum wsi. Z dyrektorem, którego w biurze nie zastałyśmy,
rozmawiał telefonicznie jedna z pań z księgowości i nagle okazało się, ze można
wejść na teren skansenu, prowadząc rowery. Grymas nadętej pani kasjerki, która
musiał nam sprzedać bilety – bezcenne.
Kolejny dzień to trasa na północ.
Przez Wisłę przewiozłyśmy rowery w pociągu, co znów wymagało silnych nerwów i
mięśni. W wagonie bez przeszkód zawiesiłyśmy rowery na hakach. Skład był stary,
za to wejścia do wagonów szerokie. Gdy wysiadłyśmy na dworcu w Iławie, okazało
się, że rowery i sakwy trzeba nosić, a schodów było sporo. Obserwując
przejeżdżające pociągi, uznałyśmy, że z rowerami można wsiąść bez przeszkód do
regionalnych składów (szyno busy, interregio). Konia z rzędem temu, kto wniesie
rower do pociągu TLK (wąskie wejścia, zakręcone schodki). W dodatku bilety na
pociągi TLK są znacznie droższe. Warto więc poczekać na regionalny pociąg.
Do
Malborka dotarłyśmy w piątek wieczorem. Następnego dnia miała się tam rozpocząć
impreza ,,Oblężenie Malborka”, więc w mieście nad Nogatem było sporo turystów.
Po zakwaterowaniu się w pensjonacie kupiłyśmy bilety na nocne zwiedzanie
krzyżackiej twierdzy i obejrzałyśmy malborską starówkę. Nocne zwiedzanie
okazało się strzałem w dziesiątkę. Od 20:30 zamek zwiedzały tylko trzy grupy
turystów pod opieką przewodników ubranych w krzyżackie płaszcze. Wrażenie na
zwiedzających robiła świetlna iluminacja zamkowych murów, a niepowtarzalny
nastrój tworzyły gregoriańskie chorały dobiegające z zamkowej kaplicy.
Następnego dnia dojechałyśmy nad
Bałtyk, do Sztutowa, gdzie miałyśmy pozostać trzy dni. Sztutowo to mała
miejscowość. Nie ma tu odpustowej atmosfery typowej dla wielu nadmorskich
miejscowości, gdzie nad zagraconymi straganami z mydłem i powidłem deptakami
unosi się zapach starego oleju, a krzyki mew mieszają się z wrzaskami dzieci
wymuszających na rodzicach kolejne zakupy. Gdy dotarłyśmy do pensjonatu, w
którym miałyśmy nocować, okazało się, że zdjęcia prezentowane w Internecie mają
niewiele wspólnego z rzeczywistością. Pokoje z łazienkami okazały się być
pokojami z łazienką. Sprytna pani wynajmowała w ten sposób trzypokojowe
mieszkanie turystom. W każdym z trzech pokoi kwaterowała turystów, którzy mieli
do dyspozycji jedną łazienkę. Do tego zniszczone meble z ubiegłego wieku i
ciasnota. Chyba lepiej byłoby tam rozwiesić hamaki do spania. Po naradzie
ruszyłyśmy na poszukiwanie innego pensjonatu. To nie takie proste w środku
sezonu. W końcu jednak dopisało nam szczęście. Objechałyśmy pół Sztutowa, a
miejsce znalazłyśmy w pensjonacie naprzeciwko domu, gdzie miałyśmy rezerwację.
Był garaż na rowery, dostęp do kuchni, pólka w lodówce, wygodny pokój i osobna
łazienka. Nad Bałtykiem spędziłyśmy trzy dni. Aura była zmienna, ale nam to nie
przeszkadzało. Gdy padał deszcz, zwiedzałyśmy muzeum na terenie byłego obozu
koncentracyjnego Stutthof. To jedno z niewielu muzeów, gdzie wstęp jest darmowy.
Kolejnego dnia dotarłyśmy do Kątów Rybackich i Krynicy Morskiej, gdzie z galerii
latarnika mogłyśmy obserwować Mierzeję Wiślaną. Widać stąd nie tylko Frombork,
ale i Rosję. Do granicy z Rosją dotarłyśmy pieszo. Szłyśmy leśną ścieżką aż do
wysokiego płotu z siatki, na którym umieszczono informację, że znajdujemy się
na granicy z Rosją. Zeszłyśmy na brzeg morza pod czujnym okiem wyposażonego w
lornetkę wartownika, by wzdłuż plaży wrócić do Krynicy Morskiej. Trzy dni nad
Bałtykiem minęły bardzo szybko. Gdy wyjeżdżałyśmy ze Sztutowa, nasi gospodarze
obdarowali nas widokówkami przedstawiającymi miejscowości leżące na Mierzei
Wiślanej. Na odwrocie każdej z nich umieścili swój adres i numer telefonu.
Jeszcze pamiątkowe zdjęcia i ruszyłyśmy w drogę powrotną.
Wracałyśmy tą samą trasą, ale to nie
znaczy, że było nudno. W Gnieźnie widziałyśmy paradę samochodów marki Mustang.
Jeden z nich miał nawet opolską rejestrację. Starsi panowie obserwujący paradę
czynili zakłady o to, jakie flagi mamy przymocowane do rowerów (od lat jeździmy
z flagami Opola). Obstawiano Szwecję, Ukrainę i… Opole. Powrotną trasę
zmodyfikowałyśmy tak, aby mieć w Gnieźnie dwa noclegi. Zależało nam na tym, by
pojechać do Lednickiego Parku Krajobrazowego, zobaczyć Lednicę, replikę krzyża
z Giewontu i słynną rybę.
W
drodze powrotnej nie ominęłyśmy też Giecza, który historycy uważają za bardzo
ważną osadę o charakterze obronnym z okresu wczesnego średniowiecza. Niektóre
źródła podają, że to w Gieczu urodził się Bolesław Chrobry. Dziś można tu
obejrzeć skansen, odkryte przez archeologów pozostałości fragmentów palladium
książęcego i zwiedzić muzeum.
Wróciłyśmy pełne pomysłów na następne
wyprawy rowerowe.
Tekst U. Klimek, Foto: S. Pech, K. Proth, U.Klimek
Subskrybuj:
Posty (Atom)