INFO O MNIE
Jestem fanką pływania, roweru i walkingu. Moją pasją jest zdobywanie górskich szczytów i poznawanie świata na dwóch kółkach. Fascynuje mnie Stobrawski Park Krajobrazowy, w którego sercu przyszło mi żyć. Pływanie nauczyło mnie respektu przed naturą oraz tego, że codziennie stać mnie na nowy sukces, a słabości są tylko po to, by się z nimi zmierzyć i je pokonywać.

piątek, 14 sierpnia 2015

RALACJA Z WYPRAWY ROWEROWEJ NAD BAŁTYK 19.07 - 1.08. 2015 r.


Pomysł pojawił się niespodziewanie, gdy w Internecie przeczytałyśmy o planach budowy rowerostrady wzdłuż brzegów Wisły. Ten wspaniały pomysł uznałyśmy za utopię w kraju, gdzie nadal nie ma sprawnie funkcjonującej sieci autostrad, a lokalne drogi straszą dziurami w nawierzchni. Zamiast czekać na rowerostradę i na emeryturę ( okres oczekiwania chyba podobny) zaczęłyśmy planować. Uznałyśmy, ze na rowerową wyprawę nad Bałtyk trzeba będzie przeznaczyć minimum dwa tygodnie. Ustaliłyśmy też, że część trasy pokonamy pociągiem, co pozwoli nam wygospodarować więcej czasu na zwiedzanie. Miało to także wymiar praktyczny. Chciałyśmy dostać się pociągiem na drugi brzeg Wisły. Unikamy jeżdżenia po krajowych drogach, wybieramy te lokalne, zaś mosty znajdują się z reguły w dużych miastach, co wymaga korzystania z dróg o dużym natężeniu ruchu.
            Gdy wytyczyłyśmy trasę wyprawy i ustaliłyśmy, jakie obiekty chcemy zwiedzić, zaczęło się kompletowanie map i sprzętu. Kupiłyśmy sakwy ,,Crosso”, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Łatwo je zdjąć, co ma niebagatelne znaczenie, jeżeli ma się zamiar szybko wsiąść z rowerami do pociągu, są nieprzemakalne i bardzo pojemne. Zima była w tym roku wyjątkowo łagodna, więc już od lutego zaczęłyśmy rowerowe treningi. W maju oczywiście obowiązkowa Opolska Pielgrzymka Rowerzystów na Górę Świętej Anny. Potem jeszcze przegląd rowerów, który jak zwykle wykonał pan Tobiasz Matuszczyk z firmy Wechikum w Dobrzeniu Wielkim. Zrobiłyśmy co w ludzkiej mocy, aby wyprawa doszła do skutku, postarałyśmy się także o opiekę świętego Krzysztofa, gdy ksiądz Alfred Skrzypczyk z Zagwiździa poświęcił nasze jednoślady.

Wyruszyłyśmy 19 lipca. W drodze do Kluczborka przejeżdżałyśmy przez Bogacicę. Przemknęłyśmy wzdłuż szpaleru samochodów przygotowanych przez ich właścicieli do poświęcenia, co uznałyśmy za dobry omen. W Kluczborku wsiadłyśmy do pociągu relacji Kluczbork – Poznań. Ponieważ pociąg był podstawiany, nie musiałyśmy się spieszyć. Mogłyśmy przećwiczyć zdejmowanie sakw, wsiadanie do pociągu z rowerami i wieszanie jednośladów na specjalnych uchwytach do transportu rowerów. Tu czekała nas niespodzianka. Tylko jeden z naszych rowerów można było zawiesić, dwa pozostałe po zawieszeniu na uchwytach opierały się błotnikami o podłogę wagonu. W PKP zapomniano chyba, że ramy rowerów są różne. W efekcie jeden rower został przypięty bokiem, a drugi trzeba było przytrzymywać podczas jazdy. Ćwiczenia na peronie w Kluczborku przydały nam się podczas wysiadania w Środzie Wielkopolskiej. Sprawnie wyniosłyśmy z pociągu rowery i sakwy, a potem udałyśmy się na poszukiwanie hotelu.






            Następnego dnia rozpoczął się drugi, znacznie ciekawszy etap naszej wyprawy. Rowerami udałyśmy się do Gniezna, pierwszej stolicy Polski i miejsca koronacji pięciu królów. Gniezno jest ważnym punktem na Szlaku Piastowskim, który został wytyczony w bardzo urozmaiconym krajobrazie Pojezierza Wielkopolskiego. Zwykle Wielkopolskę kojarzy się z nizinnymi, płaskimi krajobrazami. Tymczasem Pojezierze Wielkopolskie to pagórkowaty, falisty teren, któremu kształt nadało ostatnie zlodowacenie. Piastowski gród na siedmiu wzgórzach powitał nas piękną, słoneczną pogodą. W biurze informacji turystycznej otrzymałyśmy przewodniki po trasach rowerowych wokół Gniezna i udałyśmy się na Wzgórze Lecha, by zwiedzić Archikatedrę Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i świętego Wojciecha. Tu spotkała nas przykra niespodzianka. Okazało się bowiem, że słynne Drzwi Gnieźnieńskie są… zamknięte na klucz. Aby je zobaczyć, trzeba wykupić bilet za 10 złotych (zwiedzanie trwa jakieś 10 minut!) i poczekać na przewodnika, który oprowadzi grupę. Przewodnik wyjaśnił nam, że Drzwi Gnieźnieńskie schowano za innymi drzwiami i zamknięto na klucz w obawie przed aktami wandalizmu. W Mieście Świętego Wojciecha (taki tytuł nosi Gniezno od 1994 roku) nie słyszano chyba o kuloodpornej szybie, która chroni przed wandalami Pietę Michała Anioła umieszczoną w Bazylice Św. Piotra w Rzymie, nie utrudniając jednocześnie turystom dostępu do tej rzeźby. W punkcie sprzedaży biletów mieszczącym się w Archikatedrze Gnieźnieńskie można także kupić pamiątki. Próżno tam jednak szukać wizerunku patrona miasta. Medaliki z wizerunkiem świętego Wojciecha znalazłyśmy dopiero w jednym ze sklepików z pamiątkami na starym mieście. Po obiedzie w pierogarni ,,Siódme niebo”, która z pewnością zasługuje na swoją nazwę, udałyśmy się na poszukiwanie naszej kwatery mieszczącej się przy jednej z wylotowych ulic miasta.

















Stad ruszyłyśmy następnego dnia w kierunku Biskupina. Miałyśmy nocować w maleńkiej miejscowości Mielenko, tuż nad jeziorem. Jechałyśmy przez bardzo malowniczą okolicę. Zastanawiałyśmy się, czy tubylcy sami pieką chleb, bo w miejscowościach, przez które przejeżdżałyśmy, nie było nawet małych sklepików spożywczych. Gdy w końcu natknęłyśmy się na taki, mogłyśmy wreszcie uzupełnić zapasy wody i kupić coś do jedzenia. Mielenko to raj dla tych, którzy nie lubią zatłoczonych turystycznych miejscowości. Nocowałyśmy w gospodarstwie agroturystycznym. Do jeziora miałyśmy kilkadziesiąt metrów. Cisza i spokój. Raj dla wędkarzy, mieszczuchów, osób z małymi dziećmi (brak dużych sklepów i pokus zgubnych dla portfela) i … much. Gospodarze hodują wietnamskie świnki, a muchy lubią ich towarzystwo. Mimo siatek zamontowanych w drzwiach i oknach po wejściu do pokoju trzeba było urządzić małe polowanie.














Następnego dnia z Mielenka ruszyłyśmy do Biskupina, by zwiedzić słynny rezerwat archeologiczny. Droga wiodła przez pagórkowaty teren, było upalnie. Jadąc do skansenu, nie spodziewałyśmy się, że w kasie tego obiektu będzie siedział relikt przeszłości, a konkretnie z czasów komuny. Pani słusznej postury o marsowym obliczu obwieściła nam, ze nie możemy wejść na teren skansenu z rowerami, bezpiecznego boksu na rowery nie ma, mamy je zostawić oparte o ścianę portierni. Ponieważ nie chciałyśmy zostawiać rowerów, sakw, map i nawigacji na pastwę losu, odbyłyśmy krótką naradę. Miła pani ze stoiska z pamiątkami poinformowała nas, że dyrektora obiektu znajdziemy w biurze w centrum wsi. Z dyrektorem, którego w biurze nie zastałyśmy, rozmawiał telefonicznie jedna z pań z księgowości i nagle okazało się, ze można wejść na teren skansenu, prowadząc rowery. Grymas nadętej pani kasjerki, która musiał nam sprzedać bilety – bezcenne.










Kolejny dzień to trasa na północ. Przez Wisłę przewiozłyśmy rowery w pociągu, co znów wymagało silnych nerwów i mięśni. W wagonie bez przeszkód zawiesiłyśmy rowery na hakach. Skład był stary, za to wejścia do wagonów szerokie. Gdy wysiadłyśmy na dworcu w Iławie, okazało się, że rowery i sakwy trzeba nosić, a schodów było sporo. Obserwując przejeżdżające pociągi, uznałyśmy, że z rowerami można wsiąść bez przeszkód do regionalnych składów (szyno busy, interregio). Konia z rzędem temu, kto wniesie rower do pociągu TLK (wąskie wejścia, zakręcone schodki). W dodatku bilety na pociągi TLK są znacznie droższe. Warto więc poczekać na regionalny pociąg.

            Do Malborka dotarłyśmy w piątek wieczorem. Następnego dnia miała się tam rozpocząć impreza ,,Oblężenie Malborka”, więc w mieście nad Nogatem było sporo turystów. Po zakwaterowaniu się w pensjonacie kupiłyśmy bilety na nocne zwiedzanie krzyżackiej twierdzy i obejrzałyśmy malborską starówkę. Nocne zwiedzanie okazało się strzałem w dziesiątkę. Od 20:30 zamek zwiedzały tylko trzy grupy turystów pod opieką przewodników ubranych w krzyżackie płaszcze. Wrażenie na zwiedzających robiła świetlna iluminacja zamkowych murów, a niepowtarzalny nastrój tworzyły gregoriańskie chorały dobiegające z zamkowej kaplicy.








Następnego dnia dojechałyśmy nad Bałtyk, do Sztutowa, gdzie miałyśmy pozostać trzy dni. Sztutowo to mała miejscowość. Nie ma tu odpustowej atmosfery typowej dla wielu nadmorskich miejscowości, gdzie nad zagraconymi straganami z mydłem i powidłem deptakami unosi się zapach starego oleju, a krzyki mew mieszają się z wrzaskami dzieci wymuszających na rodzicach kolejne zakupy. Gdy dotarłyśmy do pensjonatu, w którym miałyśmy nocować, okazało się, że zdjęcia prezentowane w Internecie mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Pokoje z łazienkami okazały się być pokojami z łazienką. Sprytna pani wynajmowała w ten sposób trzypokojowe mieszkanie turystom. W każdym z trzech pokoi kwaterowała turystów, którzy mieli do dyspozycji jedną łazienkę. Do tego zniszczone meble z ubiegłego wieku i ciasnota. Chyba lepiej byłoby tam rozwiesić hamaki do spania. Po naradzie ruszyłyśmy na poszukiwanie innego pensjonatu. To nie takie proste w środku sezonu. W końcu jednak dopisało nam szczęście. Objechałyśmy pół Sztutowa, a miejsce znalazłyśmy w pensjonacie naprzeciwko domu, gdzie miałyśmy rezerwację. Był garaż na rowery, dostęp do kuchni, pólka w lodówce, wygodny pokój i osobna łazienka. Nad Bałtykiem spędziłyśmy trzy dni. Aura była zmienna, ale nam to nie przeszkadzało. Gdy padał deszcz, zwiedzałyśmy muzeum na terenie byłego obozu koncentracyjnego Stutthof. To jedno z niewielu muzeów, gdzie wstęp jest darmowy. Kolejnego dnia dotarłyśmy do Kątów Rybackich i Krynicy Morskiej, gdzie z galerii latarnika mogłyśmy obserwować Mierzeję Wiślaną. Widać stąd nie tylko Frombork, ale i Rosję. Do granicy z Rosją dotarłyśmy pieszo. Szłyśmy leśną ścieżką aż do wysokiego płotu z siatki, na którym umieszczono informację, że znajdujemy się na granicy z Rosją. Zeszłyśmy na brzeg morza pod czujnym okiem wyposażonego w lornetkę wartownika, by wzdłuż plaży wrócić do Krynicy Morskiej. Trzy dni nad Bałtykiem minęły bardzo szybko. Gdy wyjeżdżałyśmy ze Sztutowa, nasi gospodarze obdarowali nas widokówkami przedstawiającymi miejscowości leżące na Mierzei Wiślanej. Na odwrocie każdej z nich umieścili swój adres i numer telefonu. Jeszcze pamiątkowe zdjęcia i ruszyłyśmy w drogę powrotną.


















































Wracałyśmy tą samą trasą, ale to nie znaczy, że było nudno. W Gnieźnie widziałyśmy paradę samochodów marki Mustang. Jeden z nich miał nawet opolską rejestrację. Starsi panowie obserwujący paradę czynili zakłady o to, jakie flagi mamy przymocowane do rowerów (od lat jeździmy z flagami Opola). Obstawiano Szwecję, Ukrainę i… Opole. Powrotną trasę zmodyfikowałyśmy tak, aby mieć w Gnieźnie dwa noclegi. Zależało nam na tym, by pojechać do Lednickiego Parku Krajobrazowego, zobaczyć Lednicę, replikę krzyża z Giewontu i słynną rybę.

            W drodze powrotnej nie ominęłyśmy też Giecza, który historycy uważają za bardzo ważną osadę o charakterze obronnym z okresu wczesnego średniowiecza. Niektóre źródła podają, że to w Gieczu urodził się Bolesław Chrobry. Dziś można tu obejrzeć skansen, odkryte przez archeologów pozostałości fragmentów palladium książęcego i zwiedzić muzeum.





















































Wróciłyśmy pełne pomysłów na następne wyprawy rowerowe.

Tekst U. Klimek, Foto: S. Pech, K. Proth, U.Klimek

2 komentarze:

  1. ....no cóż rowerzystki3,jestem pełen podziwu dla Was.Bowiem wyprawa wymagała od Was bardzo dużo sił,wytrwałości,samozaparcia,ale zdałyście ten egzamin na 5+ Plonem waszej wyprawy są bardzo ładne zdjęcia i ciekawa relacja.Myślę,że wrażeń nie zepsuły "kolejowa"rzeczywistość,czy kapryśna pogoda. 3eść i do zobaczenia na szlaku (((:-BIELIK































































    OdpowiedzUsuń
  2. 3eść rowerzystki3 zapraszam na XXII rajd primaaprilisowy do Ryczyna :-)D Bielik)))))Więcej info.w.w.w.swojskie-klimaty.pl

    OdpowiedzUsuń